Moja studniówka była na szkolnej sali gimnastycznej [felieton dla dorosłych]

by Dorota Zgutka

Współczesne studniówki mogą zachwycać. W roli głównej występują pałace, modne restauracje i przecudnie wyglądająca młodzież. Moja studniówka była “przedpotopowa” – miała miejsce w latach 90. XX wieku i odbyła się w niewielkiej sali gimnastycznej w Liceum Medycznym Nr 1 w Łodzi.

W zasadzie na studniówkę czekało się już od I klasy — szkoła była babska, facetów było w niej może z 3. Dziewczyny z najmłodszych klas liceum z podziwem patrzyły na koleżanki z klas maturalnych. W tamtych czasach studniówki organizowane były w szkołach. Było to wielkie święto. Angażowało się w nie sporo osób. Nad wystrojem sali gimnastycznej i menu pracowali rodzice, nauczyciele, kucharki zatrudnione w szkolnej stołówce i sama młodzież. Ogromną ciekawość budziło to, kto jak będzie wyglądać i z kim pojawi się na studniówce.

Sukienki na studniówkę szukałam długo. Prawda jest taka, że spodobała mi się suknia zaprojektowana i uszyta przez plastyków (tak się wtedy mówiło na projektantów mody), ale matka nie chciała za nią zapłacić. Musiałam zdecydować się na coś tańszego i bardziej uniwersalnego. Była to czarna sukienka do kolan z białym falującym kołnierzem. Faktycznie, po studniówce zakładałam ją jeszcze wiele razy na różne okazje. Na studniówkę uczesałam się sama. Makijaż mogłam mieć minimalistyczny, gdyż w Liceum Medycznym był pod tym względem klasztorny wręcz rygor.

Po kupieniu sukienki na studniówkę zaczęłam szukać faceta chętnego na taką imprezę. Niestety, wokół mnie nie było nikogo zainteresowanego. Szukałam więc po kolegach z dawnej podstawówki, ale zniechęciłam się, gdy usłyszałam przez domofon pierwszą odmowę od matki pewnego młodzieńca. Po latach dowiedziałam się, że gdybym poszła i zapukała do innych drzwi, to bym znalazła osobę towarzyszącą. Nie zrobiłam tego, bo się wstydziłam.

Zaprosiłam więc “przyjaciela rodziny”, który był duszą towarzystwa. Facet był idealny na takie imprezy. Był zdziwiony moją prośbą, ale wiedziałam, że i tak preferuje młode dziewuchy, a nie równolatki, więc ryzyko odmowy było zerowe. Umówił się. Potwierdził, że będzie. Nie zdążyłam na “poloneza”, co miało oznaczać pecha. Na salę gimnastyczną wpadłam, gdy już wszyscy siedzieli przy stołach. Tak, każdy zobaczył, że na studniówkę przyszłam sama.

Długo żałowałam, że w ogóle poszłam na studniówkę. “Przyjaciel rodziny” zostawił mnie na lodzie (wtedy nie było telefonów komórkowych). Pojawił się może po miesiącu, przyszedł na obiad bez słowa. Powiedziałam mu: “Ty skurwysynie. Zaprosiłam cię, bo nie miałam z kim iść. Bywasz wszędzie. Co ci szkodziło przyjść i uratować mnie z tej idiotycznej sytuacji. Miałeś tylko być na studniówce, odbębnić poloneza, a potem iść w cholerę”. Długo przez to płakałam, bo w tamtych czasach taki numer był jednoznaczny z napiętnowaniem publicznym. Obecnie każdemu, kto się wtedy na mnie lampił z ironicznym uśmiechem na ustach, pokazałabym środkowy palec. Z połamanym pazurem.

Nawet teraz, gdy kończę pisać ten felieton, przemieszczam się w czasie i widzę młodą dziewczynę odzianą w beznadziejną studniówkową kieckę. Spokojnie, niezatańczony polonez nie przyniósł mi nieszczęść. Mogę powiedzieć, że wręcz przeciwnie. Podarował mi wiele szczęść. Zauważyłam to jednak dużo później. Dzisiaj jednak, gdybym tylko mogła cofnąć czas, to w takiej sytuacji w ogóle bym nie poszła na studniówkę. A gdybym jednak się wybrała, to bez butów. Bym sobie jadła łapami. No i nie założyłabym przeciętnej sukienki. Bym się uparła na tamtą suknię od plastyków. Małą czarną zagubioną wśród białych róż.

You may also like